/bez tytułu/
Pierwszy
raz się wspinałem w Klubie Wspinaczkowym CWS Forteca na Racławickiej
(który się mieści w starej kotłowni). Poszliśmy tam w ramach zajęć w
WTZ-cie Prądnicka 10 (który się mieści w KZSO czyli Krakowskich
Zakładach Sprzętu Ortopedycznego). Załatwił nam to nasz pracownik i
Terapeuta Antoni "Tosiek" Zawadzki. A było to tak:
Pierwszym
ŚDS-em założonym przez ChSON "Ognisko" (jak tylko wyszła ustawa o
miejscach terapii), był otwarty przy ulicy Aleksandry 1, Klub
Aktywności, w 1996. Później, jak poszliśmy pracować do wydawnictwa,
które prowadzi "Ognisko", potrzebowaliśmy być gdzieś bliżej pracy. Więc
"Tosiek" nam wydzierżawił WTZ, potem też ŚDS na Prądnickiej 10.
Na
wspinaczkę chodziłem na nogach, przechodząc dwa, trzy przystanki.
Autobus 130 jeździł i jeździ tam często, ale my woleliśmy te 1,5 km
przejść na nogach w 18 min.
Byliśmy jeszcze na ulicy
Czepca w Klubie Wspinaczkowym "ReniSport" (tak jak koleżanka Renata [a
znam dwie Renaty; Renatę W i Renatę Ż; na obie wołaliśmy Renia]). Ale na
Czepca to było za daleko. Na Racławickiej chciałem ubrać specjalne buty
do wspinaczki, ale wszystkie były za małe. Próbowałem ubrać jeszcze
inne buty. Potem próbowałem kupić takie buty, ale wszędzie były za
drogie. Ja dostawałem na WTZ-cie 80-90 zł, a buty kosztowały 180 zł.
Wreszcie
pasowały na mnie taty trampki sportowe. Ale powstał następny problem;
ręce mi się ślizgały po kamolach - występach, które są na ściance. Jak
tylko dostałem kieszonkowe z WTZ-tu kupiłem magnezję (taki talk, biały
proszek jakiego używają lekkoatleci). Następny problem: w czym trzymać
magnezję, kupioną w woreczku foliowym? Na wysokości nie da się wciąż
trzymać woreczka, a druga się wspinać. Do kieszeni? Za duża. Jest
wielkości dłoni. Poza tym musiałem być czysty. Co Powie Rodzina, jak
przyjdę do domu z kieszeniami wypełnionymi magnezją? Więc musiałem kupić
woreczek na magnezję, który się przypina do pasa. Kupiłem go, jak tylko
dostałem kieszonkowe z Prądnickiej 10; woreczek za 30 zł i magnezję
(wzór to chyba MgCO3 lub Mg(OH)2, a może MgO2), też za 30 zł.
Chciałem
też kupić specjalną uprząż, ale była za droga. Więc nauczyłem się
boulderingu; wspinania się bez uprzęży na małe wysokości (do 2-3 m.)
Paweł Kudasiewicz
Recenzja ze spektaklu
W dniu 24.04.2015, w ośrodku przy ulicy Teligi, zagościła u nas grupa teatralna, muzyczno-słowna, ze spektaklem pt. "Mówimy NIE - wszystkiemu, co złe".
W
pierwszej scenie aktorzy zaprosili kilka osób z publiczności, i mnie
też, na scenę. Odgrywaliśmy różne role, między innymi, jedna osoba była
panią z dzieckiem, druga osoba staruszką, trzecia osoba kapitanem
statku, a ja byłem w roli artysty.
Pierwsza scena opowiadała
historię o tym, że staliśmy na przystanku i czekaliśmy na tramwaj. Nagle
tramwaj przyjechał, i w tramwaju siedział pasażer (Maciek) i okazało
się, że musiał ustąpić staruszce miejsca.
Druga scena opowiadała o lenistwie. Leń siedział na kanapie i nic nie robił.
Trzecia
scena opowiadała historię o Jasiu i Małgosi, gdzie Jaś próbował jeść u
Baby Jagi pierniki i się okazało, że nie poszedł do niej.
W ostatniej scenie aktorzy zaprosili terapeutów na scenę i wszyscy śpiewali piosenkę z tego spektaklu.
Bardzo mi się podobał ten spektakl.
Recenzję napisał Ireneusz Buchich de Divan
Mama
Już jako mały chłopiec miał
problem z wymówieniem tego słowa. Tylko tego. Nie miał żadnego problemu z
wymowa w ogóle. Wręcz można powiedzieć, że przejawiał pewne zdolności językowe. Pierwsze słowo wymówił w wieku 7
miesięcy. Było to imię psa, który pomyłkowo został kiedyś uznany za sukę i
dlatego zyskał imię Lusia. Wkrótce okazało się, że to jednak pies, ale imię
pozostało.
- Powiedz ma-ma – mówiła ta,
która go urodziła. Ma-ma.
- Lu-sia – odpowiadał szczerząc
się w bezzębnym uśmiechu.
- Ma-ma – nalegała, coraz
bardziej zniecierpliwiona.
- Lu-sia – odpowiadał najpierw
radośnie, potem z pewnym uporem, ale wraz ze zwiększającym się naciskiem –
zamilkł.
I tak już zostało na kolejne
lata. Jakoś tak manewrował, żeby nigdy nie wypowiedzieć tego słowa. Tak jakby
od tego zależało jego życie. Jakby wymówienie tego słowa, miało spowodować
nagłą i bolesna śmierć. Jeśli już musiał jakoś się wypowiedzieć, mówił
bezosobowo. Albo używał obcego języka. W obcym języku jakoś dawał radę
wypowiedzieć te różne słowa tak podobne, jednak inne: mather, mutter, madre,
mamicka... Czasem wychodziły dziwne konstrukcje. Osiągnął pewną doskonałość w
unikaniu tego słowa. Czasami sylabizował: my-a-my-a.
Uświadomiła to sobie leżąc na
łożu śmierci.
- Ty nigdy nie powiedziałeś do
mnie...
Była sama tak przejęta tym, co
chce powiedzieć, że i ona zawahała się.
Patrzył na nią, gdy zamknęła
oczy. Gdy została zakryta białym prześcieradłem.
Dopiero jego wargi bezgłośnie
wypowiedziały to słowo, na które czekała cale życie, i na które się nigdy nie
doczekała.
Odetchnął z ulgą. Nareszcie mógł
mówić.
R.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz